sobota, 14 lipca 2012

Gdy Stalowa błyszczy

Nie muszę chyba mówić, że uważam Stalową za jedną z najładniejszych ulic w Warszawie. Lubię ją o każdej porze roku, jak deszcz i śnieg, i upał. Lubię podlewać warzywa na balkonie, lubię, gdy na chodniku robi się kałuża, z wody, którą Młody wychlapuje z basenu. Lubię sąsiadów, nawet tych, których nie lubię, cieszy mnie to, że są. Lubię ją też jako pamiątkę po dawnej Warszawie, mimo że w bólach odzyskuje dawny blask. Za brak blasku też ją lubię. Za swojskość. Lubię mówić "Dzień dobry" pani I. ze sklepu na dole, i jej mężowi też. Kłaniać się fryzjerce i pani z naprzeciwka. Lubię jej mikroświat.

Bardzo, bardzo lubię Stalową jak grzmi i błyska. Dziś tylko pada, ale w ostatni weekend było cudnie, o tak:


Lubię kominy Stalowej.
W takie noce, jak ta w zeszłym tygodniu, piecze się najlepiej. A rano na stole stała - tarta z owocami - przepis wkrótce...

Razem porzeczkowo

Jakiś czas temu wpadłam w nurt kooperatyw spożywczych. Pewnie niektórzy z Was już to znają, pewnie niektórzy uczestniczą. Sama nie wiem jak to się stało, że i ja uzależniłam się od tych zakupów.
Bo kooperatywa to nic innego jak wspólne zakupy.

Jest grupa osób, jedne znają się lepiej, inne mniej - to w ogóle nie jest konieczny warunek do kooperatywowania.
W kooperatywie, w której najczęściej uczestniczę, kupujemy warzywa i owoce, miód, nabiał, mięso, cytrusy z Sycylii, soki owocowe, zioła, pierogi, mąki. Wszytko to, co może się przydać w kuchni. Zazwyczaj wybieramy produkty z upraw ekologicznych - fakt są trochę droższe niż te, które kupimy w pobliskim warzywniaku, ale im większe zamówienie, tym taniej wychodzi.

Jak to działa - zazwyczaj jedna osoba kontaktuje się z producentem, ustala ceny, pyta o dowóz towaru do Warszawy i zbiera zamówienie od wszystkich członków grupy. Następnie rozdziela zakupy. Każdy przyjeżdża z wielką torbą po zamówione dobra - czasem nawet trzeba odstać swoje w kolejce. Dzięki temu mamy super produkty, po przystępnej cenie. Omijamy hurtownie, długie magazynowanie itp.

Ostatnio nocą w piątek przyjechały porzeczki, zbierane tego samego dnia rano. W sobotę już były na moim stole.

Przejażdżka autobusem i krótki spacer przez plac Szembeka do mieszkania A. sprawił, że z uśmiechem na ustach - porzeczkami, ziołami i sałatą pod pachą wróciłam do domu. Umyłam owoce i zabrałam się za odszypułkowywanie - oj ile z tym jest roboty. Białe i czarne kropelki powoli wędrowały do miski.


Oczywiście poszukiwania przepisów na porzeczkowe cuda zaczęłam od blogów. Fantastyczny przepis na porzeczkową krajankę znalazłam u Liski. Przepisuję go tutaj wraz z moimi zmianami i zaznaczeniem (*), które produkty kupuję w kooperatywie.

Porzeczkowa krajanka

100 g mąki pszennej *
90 g mąki żytniej *
160 g cukru, może być brązowy
160 g płatków owsianych górskich
2 łyżki śmietany
3/4 łyżeczki soli
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
150 g masła - najlepiej stopionego i ostudzonego

Wierzch:
500 g porzeczek - wymieszałam białe i czarne
40 g brązowego cukru
sok z połówki cytryny
2 łyżki mąki pszennej*
2 łyżki masła, stopionego i ostudzonego




(masło i cytryny też można w kooperatywie kupić)


W jednej misce mieszam mąkę, cukier, płatki, sól, proszek, sodę, śmietanę, masło. Ciasto jest dość sypkie. Jedną szklankę powstałej masy odkładam. Blachę (25x30) wykładam papierem do pieczenie i pozostałą częścią masy (nie podpiekłam bo zapomniałam, ale można wstawić do piekarnika na 10-15 minut temp. 180 stopni).

Cukier mieszam z mąką i sokiem z cytryny, dodaję masło - mieszam. Do tego dodaję porzeczki. Masę wykładam na ciasto i po wierzchu posypuję szklanką ciasta, które odłożyłam - jak kruszonką. Wstawiłam do piekarnika na około 40 minut. Ciasto powinno nabrać złotego koloru. Najlepiej kroić po wystudzeniu.




(Są też kooperatywy działające bardziej globalnie, angażujące więcej osób w zakupy np. na Broniszach (giełda warzywno-owocowa pod Warszawą) następnie w pakowanie i podział dóbr.)


piątek, 13 lipca 2012

Na upał... jak już wróci

Na Stalowej zagościło lato. Nawet nie zauważyłam kiedy. Przyszło i wciągnęło mnie totalnie, po czubek głowy. Zbombardowało zapachami, owocami, warzywami, kolorami, siłą barw. Na małym kuchennym stole gościły już truskawki. Z balkonowej doniczki zrywam jeszcze ostatnie owoce. Poziomki od K. jeszcze trzymają się dzielnie. Z targu i warzywniaka przynoszę wiśnie, czereśnie, borówki amerykańskie, leśne jagody, morele, maliny, porzeczki. Oj dużo tego.

Gotuję, choć w upał niewielu chętnych na jedzenie. Za to świetnie sprawdza się kompot. Upały za chwilę na pewno wrócą.
Kompot wisniowo-jabłkowy z miętą:
1/2 kg wiśni
1 jabłko albo dwa
cukier do smaku
pół cytryny
garstka listków mięty
2,5 l wody
Umyte wiśnie i jabłko pokrojone na ósemki wrzucam do garnka. Zalewam wodą i gotuję. Doprawiam cukrem, do smaku. Gdy kompot wystygnie dodaję miętę i cytrynę pokrojoną w plasterki. Wlewam do dzbanków i butelki po mleku - to miłe wspomnienie. Do naczyń z kompotem wrzucam też kilka kostek lodu. Kompot przechowuję w lodówce.




W kuchni na Stalowej

Related Posts with Thumbnails